Scott Smith Ruiny

Czy w świecie literackiej grozy, wypełnionym obecnie najróżniejszymi i najbardziej wyszukanymi jej formami, jest jeszcze miejsce i racja bytu klasycznego horroru o grupce przyjaciół terroryzowanych przez krwiożercze monstrum? Otóż tak i jest ku temu przynajmniej kilka powodów. U podstaw zapotrzebowania na ciągłe wypełnianie tej luki nowymi historiami leży nasze własne pragnienie “igrzysk”. Minęły wieki, zbudowaliśmy metropolie, wyrzuciliśmy kilka statków na orbitę, a wciąż łakniemy krwi. To taka specyficzna cząstka nas samych - można traktować ją niczym niechciany grzyb w kącie ściany, który odradza się z nastaniem każdej pory wilgotnej, lub też książkowy przykład “szkieletu w szafie”, który towarzyszy nam od samego początku świadomości. Fakt, u jednych jest on większy, u innych zaś prawie zupełnie zapomniany i nieużywany. Nie mniej wciąż gdzieś tam czeka.

Tak więc “Ruiny” Scotta Smitha przychodzą by raz jeszcze ugasić nasze pierwotne pragnienie brutalnej grozy. Historia, jak już wspomniałem, może uchodzić za sztampową - kilkoro przyjaciół, wakacje, ciepła plaża, spontaniczna wycieczka do dżungli i kolejne dni, przepełnione strachem, krwią i brutalną walką o przetrwanie.

Książka definitywnie wpisuje się również w kanon thrillera psychologicznego, który wciąga nas w bagno emocji i narastającej tragedii. Autor znany jest z talentu do tworzenia intensywnych, realistycznych opowieści, a "Ruiny" nie są w tym wyjątkiem. Smith rozważnie buduje napięcie, skupiając naszą uwagę na psychologicznej rozterce postaci. Ludzie, jakich losy przychodzi nam śledzić są realistyczni pod każdym względem, mają głębokie, prawdziwie ludzkie słabości i praktycznie na każdej stronie książki zmuszeni są stawać przed radykalnymi wyborami.

Ciekawym pomysłem jest tu wykorzystanie dżungli jako klaustrofobicznego labiryntu, z którego droga ucieczki jest równie prosta co nieosiągalna, a zagrożenie obecne dosłownie wszędzie. W kontekście labiryntu przedstawiona jest również dość obszernie ludzka psychika, obnażona przez autora w obliczu skrajnych i radykalnych decyzji.

Sama postać monstrum, choć występuje tu jako krwiożercza roślina i nadaje całości klasycznie grozowy charakter, nie jest wcale niezbędna do zaistnienia wszystkich wykreowanych przez autora wydarzeń. Może jedynie przyspiesza to co nieuniknione i pozwala na skupienie naszego gniewu przeciwko czemuś teoretycznie nie rzeczywistemu, chroniąc nasze własne umysły przed tym co czai się w nas samych. Nie od dziś wiadomo, że jeśli pozostawi się dwójkę ludzi zamkniętych w pomieszczeniu bez żadnych wyjaśnień, wcześniej czy później znajdą powód by się pozabijać.

Jako ciekawostkę, warto dodać, że książka została zekranizowana (i to w tej właśnie formie ja sam miałem z nią pierwszą styczność), jednak, jak można przypuszczać, jej filmowa wersja jest mocno okraszona z uczuć i myśli bohaterów, a to one właśnie stanowią główny filar dźwigający tę historię na poziom mogący zwać się grozą właściwą.