Jednym z najprzyjemniejszych uczuć związanych z czytaniem książek jest, moim zdaniem, odnalezienie perły szukając zwykłego kamienia. Tak sprawa wygląda w przypadku “To coś w śniegu”, czyli bezprecedensowego, iście weirdowego dzieła, którego autorem jest Sean Adams.
Z opisu okładkowego dowiadujemy się, że historia opowie nam o grupce ludzi, którzy pełnią rolę kustoszy w opuszczonej placówce badawczej o nazwie Instytut Północy, znajdującej się gdzieś pośrodku nieprzeniknionych lodowców na krańcu świata. Ich praca ma polegać na rutynowych kontrolach i naprawach, które pozwolą na utrzymanie tej placówki w stanie zdatnym do użytku. Któregoś dnia jednak, Cline, jeden z trójki pracowników stacji, dostrzega przez okno - jak można się domyślić po tytule - pewną rzecz na śniegu. Od tej chwili rutynowe życie całej trójki ulegnie nieodwracalnej przemianie, która pchnie spokojne życie w stacji badawczej ku podręcznikowemu przykładowi psychozy i narastającego szaleństwa.
Jest pewien aspekt tej książki, o którym bardzo chciałbym więcej napisać, lecz nie zrobię tego z dwóch powodów. Pierwszy - bardziej oczywisty - przyszłym czytelnikom odebrałoby to znaczną część zabawy. Drugi natomiast, podyktowany jest pewną niemożnością właściwego nakreślenia tego o czym mówię, bez przytoczenia wielu, wielu akapitów. A także kontekstu ich występowania. Zapewniam jednak, że to właśnie zamysłom fabularnym, budującym główną narrację i definiującym codzienne wydarzenia w Instytucie, zawdzięczam większość zabawy, jakiej miałem przyjemność doznać podczas lektury. Już nadmienię tylko fakt, że styl dialogów jest jak żywcem wyjęty z opowiadań o Kubusiu Puchatku - tylko, że tu rozmawiają dorośli ludzie, którzy wystawienia zostają na zagrożenie czegoś, czego nie potrafią nawet jednoznacznie zdefiniować i co wymyka się racjonalnym myślom. Genialne!
Sean Adams w absolutnie wybitny sposób zmieszał w tej niewielkiej książce znaczną dawkę absurdu, przeplataną humorem i obramowaną w psychodeliczne tajemnice. Praktycznie od pierwszych stron jesteśmy wciągnięci w grę, której pełną świadomość zyskujemy jednak dopiero po czasie. A wtedy jest już za późno. Ja sam, wielokrotnie, podczas przechodzenia przez kolejne rozdziały łapałem się myśli z rodzaju: czy aby na pewno tak to właśnie było?, czy to właśnie zostało powiedziane?, czy to była jedynie moja własna wyobraźnia i interpretacja? Czysty geniusz psychozy! W głownie ciśnie na myśl przyrównanie tego do “The thing” Campbella ale bez jednoznacznego potwora i efektów specjalnych.
Książki tej zdecydowanie nie powinno ujmować się w sztywne ramy gatunkowe - dla jednych to literatura piękna, dla innych horror, jeszcze inni uznają ją za thriller psychologiczny… I właściwie wszyscy będą mieli rację, co tym bardziej podkreśla wielki wydźwięk tej historii. “To coś w śniegu” na pewno posiada pewien morał, to bez dwóch zdań, jednak ze względu na wyżej wspomniany aspekt tej książki, uważam, że jest to kwestia do indywidualnej kontemplacji. Fascynuje mnie jak dogłębnie zostałem uderzony przez tę opowieść i to zupełnie niespodziewanie.
Na tym pozwolę sobie poprzestać - reszta zostaje w Waszych rękach. Mam nadzieję, że książka ta, będąca w chwili kończenia tej recenzji zaledwie nowością na rynku wydawniczym, zyska właściwy sobie rozgłos i spotka się z jak największą liczbą odbiorców. Bo zdecydowanie na to zasługuje. Sięgnijcie więc po opowieść o szalonym naukowcu Gilroyu, zdeterminowanej Gibbs, ciekawskim Cline oraz rozmarzonym Harcie i ich zmaganiach z zimnem, które wydaje się być czymś zupełnie innym, niż nam wszystkim się dotąd wydawało.